Część 2. dziennika Mariusza z naszego tygodniowego powrotu z Chile do Polski, po tym jak zamknięto granice naszego kraju z powodu pandemii koronawirusa.

14.03.2020 sobota

Sobota też jakoś dobrze nas nie nastraja. Jesteśmy teraz tylko we dwójkę, w dość ciasnym mieszkaniu. Czujemy, że to już nie wakacje, a wybór poniekąd z konieczności (zob. Poczekamy. Zostajemy w Santiago). Nie chce nam się wychodzić. Jest dziwnie. Wiadomości z Polski – dalej psychoza.

W końcu jednak ruszamy się do knajpki nieopodal. Trafiamy do Rincón de los canallas – restauracji, która powstała w 1980 roku, w czasie dyktatury wojskowej w Chile i została założona przez przeciwników Augusto Pinocheta. Była tajnym miejscem spotkań ludzi z ruchu oporu, którzy gromadzili się tam podczas godziny policyjnej i wymieniali bieżącymi informacjami.

Ze względów bezpieczeństwa nie wołali do siebie po imieniu. Nazywali siebie nazwajem Los Canallas, co tłumaczy się z hiszpańskiego jako „łajdacy”, ale można to zrozumieć nawet bez tego, bo mamy w polskim wyraz, brzmiący niemal identycznie – a mianowicie: „kanalie”.  Tak Pinochet nazwał swoich przeciwników podczas plebiscytu w 80. roku (por. na naszym polskim podwórku mamy „gorszy sort”).

W zeszłym roku zmarł właściciel knajpki – Víctor Painemal, legenda lokalnej rewolucji. Restaurację przejęły i nadal prowadzą jego dzieci. My mieliśmy przyjemność rozmawiać z córką – sympatyczną panią, która opowiedziała nam historię tego miejsca i poleciła pyszną… golonkę, gotowaną przez 4 godziny w wodzie z solą i tajną przyprawą szefa kuchni plus dwie świeże kiełbaski i ziemniaki również z wody – do podziału na naszą dwójkę.

Cóż za radość – nawiązanie do Polski. Uczciliśmy więc decyzję o pozostaniu w Santiago tą właśnie prostą, acz sentymentalną potrawą. Do tego wyśmienite chilijskie winko – rocznik 2011.

Pani zapisała w grubym zeszycie nasze maile, aby wysyłać wiadomości z aktualnościami ze świata chilijskich kanalii. Kupiliśmy również koszulkę, która znakomicie mnie opisuje. 🙂

Wszystkie ściany restauracji są pokryte karteczkami i serwetkami, na których swoje myśli uwieczniają od wielu lat goście. Dołożyliśmy swoją cegiełkę, pisząc po polsku „Życie jest piękne”, bo po kilku łykach czerwonego, wytrawnego trunku i przy dźwiękach muzyki, którą uraczył nas miły starszy pan – takim się nam ono wtedy wydawało. Stres na chwilę minął. Zapanowała radość i poczuliśmy swego rodzaju ulgę.

Po powrocie do mieszkania zabrakło nam weny na dalsze wojaże, więc nigdzie się już nie ruszyliśmy. Powrócił dreszczyk niepweności. Znów czuliśmy się jakoś nieswojo. Taki emocjonalny rollercoaster towarzyszył nam aż do zaśnięcia.

Join the Conversation

1 Comments

Dodaj komentarz